(Nie)wyprawa na Mont Blanc

Nigdy nie marzyłem by tam jechać. Powiem więcej: nie chciałem tam jechać. Ta podróż spadła na mnie nieoczekiwanie, niejako z konieczności. A gdy wrażenia przerosły moje najśmielsze oczekiwania (oraz, niestety, możliwości finansowe), zdecydowałem się już zawsze iść za głosem przygody, dawać się ponieść fantazji nawet wtedy, gdy wszyscy pukają mi do głowy i sam nie wierzę w to co robię. Bo do Chamonix warto było, warto jest i warto będzie jechać.

Ta niewielka turystyczna miejscowość we Francji, a właściwie na pograniczu włosko-francuskim, jest od lat znana w środowisku wspinaczy, narciarzy, ski-alpinistów i paralotniarzy. Alpinista i pisarz Mark Twight nazwał miasto „największym zagłębiem śmierci sportowej na świecie”, ponieważ Chamonix jest idealnym miejscem dla osób które lubią adrenalinę. Pojechaliśmy tam końcem lata – na – jakby inaczej – najsłynniejszy ultramaraton górski w Europie – Ultra Trail du Mont Blanc. Koledzy do pokonania mieli 168 kilometrów, a łączne przewyższenie wynosiło 9600 m, czyli dwukrotnie więcej, niż wynosi odległość szczytu Mont Blanc od poziomu morza. A właśnie – Mont Blanc. Góra – marzenie zdobywców, dach Europy, opiewany przez Słowackiego (i nie tylko) czterotysięcznik.

Spoglądając na niego z bruków Chamonix, wygląda niegroźnie, dziecinnie. Ot, nic nadzwyczajnego, „po co tu przyjechaliśmy?” itp. Otulony białą czapą wiecznego lodowca szczyt wręcz zachęca do wędrówek, a pseudobohaterów jak jak – do zjazdu na sankach.”Jutro wyjdę na niego w trampkach” – zarzekałem się. Koledzy śmiali się z politowaniem – widać brak im było fantazji, a mnie, jak się później okazało – rozumu. Mont Blanc śpi spokojnie wśród groźnych, postrzępionych grani sąsiednich szczytu masywu. Aiguille du Midi, Grande Aiguille du Dru, Petite Aiguille du Dru – groźne nieprzystępne iglice, wydawałoby się – nietknięte ludzką stopą. A jednak tknięte – również przez Polaków.

Nie o tym jednak. Biała Góra wygląda przy tych nagich szkieletach jak majestatyczny, choć łaskawy władca wśród rozwrzeszczanych sług. Władca, który choć na pierwszy rzut oka gotów jest przyjąć i przytulić każdego wędrowca, w każdej chwili może odmienić swe oblicze – ściągnąć brwi, rzucić piorunem, rozpętać wielodniową zadymę śnieżną – a na końcu uśmiercić zuchwalca, który zakłóca mu odwieczny spokój. W każdym razie, nie przeraził mnie jego widok – oczywiście z perspektywy ulic Chamonix. Zmiana perspektywy i planów co do wyjścia w trampkach nastąpiła dzień później, gdy korzystając z największej atrakcji alpejskiego kurortu wyjechaliśmy kolejką linową (najdłuższą na świecie) na szczyt Aiguille du Midi – jednego z najbardziej nieprzystępnych szczytów Alp. Widok ze szczytu przypominał krajobraz księżycowy.

Na popękanych, częściowo skutych lodem, częściowo straszących naturalną nagością skałach – dosłownie – nie było życia. Życie zniknęło tysiąc metrów pod nami. Nic nie zdawało się mącić pozornego spokoju i majestatu gór – czasem przeszkadzały tylko chmury, które z nachalnością domokrążcy zasłaniały nam widoki. No właśnie – przepiękne? Trudno mi to ocenić. Alpy widziane ze szczytu tchnęły grozą, śmiercią, czernią. W niczym nie przypominały tatrzańskich turni, z których wiosną widać zielone hale, kwitnące szarotki i krokusy. Tutaj nie było żadnej materii poza skałą i lodem, a ponad tymi rozpadlinami, przepaściami i wyrwawi wznosił się król, a raczej królowa – Biała Góra. Teraz nie wyglądała łagodnie. Ta biała, puszysta czapa widziana z dołu nagle zamieniła się w twardy, śliski lodowiec. Co z moim postanowieniem? Przecież obiecałem, że tam wejdę. Nie wszedłem. Należy powiedzieć, iż szlak na Mont Blanc to pojęcie nieco przesadzone.

Szlak, oczywiście, istnieje, jednak jest zarezerwowany dla alpinistów z profesjonalnym sprzętem, nie zaś dla przeciętnego turysty. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem – małą jaskinią przedostałem się z wnętrza Aiguile du Midi na zewnątrz, gdzie granią prowadziła droga do mojego celu – na szczyt Białej Góry. Przejście ograniczały z dwóch stron wykute w lodzie, ponad metrowe krawędzie. Po pierwszym kroku z Aiguille di Midi na Mont Blanc (trudno to nazwać szlakiem), gdy przekroczyłem bramki bezpieczeństwa, a które w rzeczywistości są bramkami oddzielającymi zwykłych turystów od alpinistów, poślizgnąłem się i dosyć zdrowo rąbnąłem głową o lód. Tak przywitały mnie „przyjazne” Alpy, a takimi wydawały mi się na dole. Przy próbie powstania, złapałem krawędzi ściany lodu i metodą podciągania stanąłem na nogi. Przechyliłem głowę i zobaczyłem przepaść – dosłownie, przepaść. Od tej pory odechciało mi się alpinizmu – na zawsze. Oj przepraszam, wymsknęło mi się to „na zawsze”.

Najważniejsza lekcją, której udzieliła mi natura, jest taka, by nigdy niczego nie być pewnym. I nigdy się nie zarzekać. Nawet jeśli trampki były najwyższej jakości, a ja pewien swych umiejętności.

One thought on “(Nie)wyprawa na Mont Blanc

Dodaj komentarz